Podziel się tym artykułem
Próbując zrobić rachunek sumienia i nałożyć na siebie tak zwaną pokutę, która pozwoli mi jakoś żyć dalej nie wychodzi mi to tak, jakbym tego oczekiwała, bo ból wcale nie jest mniejszy. Ten ból nazywam pochodną zbyt radykalnej i przedwczesnej decyzji, która miała ugruntować nowe życie, a tymczasem zabiła stare, które w podsumowaniu wcale takie złe nie było i z perspektywy czasu wcale tak nachalnie nie uwierało, ale ja chciałam czegoś więcej, głosy obok podszeptujące do zmiany obiecywały, że moje nowe życie będzie spektakularne, cóż, jest, ale dużo w tym spektrum pomyłek, smutku, samotności i zawiedzenia w każdym aspekcie oczekiwań…
Oczekiwałam, że będę mogła wszystko, że na wolności będę jednym z tych egzemplarzy, który bez większego wysiłku zdobędzie szczyty i spełni marzenia, że balast w postaci pełnej rodziny nie będzie już ciążył, że mąż, który pozostał taki sam, ale w moim mniemaniu stracił to coś, przestanie być obciążeniem, a jedynie po definitywnym zamknięciu naszego rozdziału skupi się na tym, co najlepsze dla owocu naszego niegdysiejszego uczucia. Bo kiedyś się kochaliśmy, mieliśmy wielkie plany, pragnienia, ba w niektórych przypadkach udało się nawet dotrzeć do etapu realizacji, ale mnie to w pewnym momencie przestało satysfakcjonować, bo patrzyłam na tą kruszynkę, na ciebie i wiesz co? Nie czułam się sobą, myślałam, jeszcze wszystko przede mną, zapewniałam siebie, że kariera, możliwości, zabawa to już za rogiem, gdy zostawię ciebie daleko, w przeszłości. Zostawiłam i z czasem poczułam się niewyobrażalnie wręcz samotna, na własne życzenie, sama sobie zgotowałam ten twórczy los.
Tylko ona przypomina mi o tym, że kiedyś byliśmy szczęśliwym zlepkiem ludzi, którzy nawet jeśli czasem źli i sfrustrowani to jednak w pakiecie radzili sobie całkiem nieźle z tymi nieznośnymi przeciwnościami. Wieczorem kładę ją do łózka i zastanawiam się dlaczego kiedyś tak postąpiłam, dlaczego wydawało mi się, że łatanie dziur nie ma sensu, że to pozbycie się ciebie będzie lekiem na całe to zamieszanie w mojej głowie? Dlaczego siedzą samotnie na kanapie, sączę od godziny tą samą lampkę wina i przyprawiam ją kolejnymi gorzko-słonymi łzami, których nikt nie chce już otrzeć? Dlaczego stwierdziłam, że moje życie jest monotonne i że może być lepsze? Dlaczego tak trudno było mi pogodzić się z etapami, które nadchodziły, czemu nie akceptowałam ich, a jedynie krzywo na nie spoglądałam? No właśnie, dlaczego…?
Zawsze gdy miałam pod górkę ty mówiłeś damy radę, otulałeś mnie ramieniem, delikatnie gładziłeś po głowie i pozwalałeś na chwilę poczuć się bezbronną, cóż doceniam to dopiero teraz, gdy ty mówisz to innej, a ja muszę sama poradzić sobie z codziennością, która nie okazała się tą z moich snów. Tak, wiem, sama jestem sobie winna, ty przed rozstaniem walczyłeś, próbowałeś łatać, naprawiać, przekonywać, ale ja zachłyśnięta możliwościami, które przecież czekały na mnie tuż za rogiem nie zwracałam uwagi na przyziemne wskazówki, prośby, na ciebie. Rozbiłam rodzinę, bo poczułam dyskomfort, nudę, brak iskier i nigdy tak naprawdę sobie tego nie wybaczę, bo byłeś fajnym facetem, któremu tak naprawdę niczego nie brakowało, ale ja szukałam motyli w brzuchu, które przecież na stałe nie pozostają z nikim.
Nie wiem czy był to wyraz naiwności, głupoty…, ale żałuję tego rozstania, tego zaślepienia, tej rezygnacji z tego, co zwykłe i skupienia się na zachciankach, które w ostatecznym rozrachunku są tylko chwilowe, w konsekwencji bolesne i nieodwracalne. Nie jestem z siebie dumna, chciałabym móc znów poczuć siłę twoich ramion, ale dałam się ponieść fantazjom i z dziką pewnością siebie zaprzepaściłam kilka lat naszej ciężkiej i owocnej pracy na rzecz zbiorów marnej jakości, o których myślałam w samych superlatywach. Nigdy nie dowiesz się jak żałuję tego porzucenia, jak żałuję tego, że nie pohamowałam się i nie posłuchałam głosu rozsądku, twojego głosu… Żałuję, że nie jestem już najważniejszą częścią twojego życia, ale cóż, trzeba uważać czego sobie życzymy, bo te życzenia mogą się spełnić.