Podziel się tym artykułem
Piszę ten list, bo wierzę, że ten kawałek papieru będzie miał większą moc niż wszechogarniający chaos komunikacyjny, który elektronicznie zakłóca każdy wartościowy dźwięk… Piszę go, bo chcę, byś poczuł moje zaangażowanie, jakie oddałam tej czynności… Piszę, bo w skrytości ducha liczę na to, że będzie on odzwierciedlał każdą najmniejszą nawet iskrę namiętności, każdy posłany w twoim kierunku uśmiech, każdą łzę, której nie udało się zatrzymać, każdy pojedynczy oddech, który przyśpieszał i zwalniał na zmianę… Piszę, bo nikt już tego nie robi, a ja nadal to lubię, przecież wiesz…
Są takie sprawy, o których ciężko mówi się patrząc komuś w oczy, bo uczucie jest zbyt silne, bo trema zbyt wielka, bo słowa nie układają się w uformowaną wcześniej mozaikę, która oddawałaby wszystko to, z czym się borykamy. Nie ukrywam, że czasem sama gubię się w tym, czego pragnę, że sama nie wiem po co włączam słowotok, który do niczego nie prowadzi, ale jednego jestem pewna, chcę zostać wysłuchana, chcę, byś wiedział, że mówię po coś, a nie by zagłuszyć przestrzeń między nami. Bywa, że nie potrafię dobrać właściwych słów, że wszystko jest jakieś nijakie, ale próbuję mimo wszystko. Widzę jak pewne sytuacje pogarszają sprawy między nami, ale zawzięcie wtedy milczę lub paplam bez opamiętania używając utartych i nic nie znaczących frazesów, jakby to miało cokolwiek załatwić.
Nigdy nie chciałam być przyczyną Twojego smutku, nie chciałam, by to, co nas połączyło z czasem stało się ruiną murów, które pod naporem głupoty i uporu upadły. Nie chciałam być powodem, dla którego tobie się już nie chce, dla którego rezygnujesz, bo w sumie nie na to się pisałeś. Nie chciałam być tym, kim się stałam. Listem tym próbuję zdobyć odkupienie lub wyżebrać wybaczenie, wiem, być może trochę za późno, być może zbyt wiele się wydarzyło, być może wcale nie zasługuję, a ty nawet nie chcesz próbować do tego wracać, ale jednak mam nadzieję, że być może otrzymam to, o co tak gorąco proszę.
Kochałam Cię, myślę, że nadal trochę kocham. Taka miłość nie ulatnia się w otchłani codzienności, ona wiecznie żyje, choć nie ma już takiej mocy, jak kiedyś. Pewne uczucia nie umierają, choć można nazwać je obumarłymi, chociażby dlatego, że już nie oddychają w równym tempie i nie snują się po tych samych ścieżkach. Raniliśmy się myśląc, że nic nie jest w stanie tego zakończyć, zmienić, rozbić, życie pokazało, że jest coś takiego, my sami. Chyba już nie wytrzymaliśmy tego, że tworzyliśmy niepotrzebne zawirowania, że ciągle szukaliśmy potknięć i niedoskonałości, że zapomnieliśmy o tym, dlaczego tak naprawdę byliśmy razem.
Zapomnieliśmy, że życie to nie tylko gonitwa i obowiązki, że miłość nie powinna być składową musisz, powinnaś, zrób to, że sytuacje konfliktowe należy przeczekać i na spokojnie wyjaśnić, że sam krzyk jest tylko głuchym oddźwiękiem tego, że tak naprawdę nic już nie możemy. Zapomnieliśmy, że czasem warto odpuścić, dla wspólnego dobra i funkcjonowania w pewnej harmonii. Zapomnieliśmy, że byliśmy ze sobą nie bez powodu, a rozstaliśmy się ze sobą z tak błahych pobudek, tak nic nie znaczących momentów, które rozbiły wszystko, co kiedykolwiek między nami było. Zapomnieliśmy, że uczucie się pielęgnuje, ciągle podcina tam, gdzie zbyt się rozprzestrzenia, a tam, gdzie nie rośnie odpowiednio dokarmia. Zapomnieliśmy ile było w nas pasji i chęci, jaką potęgą było to, co nas połączyło, jaką iskrą natchnienia i odkupieniem była miłość, której byliśmy częścią.
O wielu sprawach zapomnieliśmy, wiele z nich wepchnęliśmy w szczeliny mebli, za które nigdy nie zaglądaliśmy, część próbowaliśmy rozwiązać, ale gdzieś w połowie drogi, przy pierwszych pagórkach zaprzestaliśmy działań, może z wygody, może z lenistwa, a może po prostu nie wierzyliśmy w powodzenie tej misji. Sami zapomnieliśmy o sobie, więc sami ponosimy winę za to, co umarło i za to, co nigdy nie powstanie. Te zgliszcza wspomnień są naszą zasługą. A ten list pozostanie jedynym dowodem na to, że istnieliśmy.