Podziel się tym artykułem
Ona zawsze jest nie na miejscu, zawsze nie w porę i zawsze wbrew wszystkiemu co zaplanowaliśmy, czego chcieliśmy… Dopada nagle lub jest zapowiedziana, ale zawsze traktowana jak nieproszony gość, który zabiera to, co cenne. Zawsze przychodzi przedwcześnie, nie czeka do weekendu ani do po świętach, nie pyta czy może i czy wypada, ani też o to, czy się z nią zgadzasz. Rani, rozrywa, szarpie i dusi, tak byś na zawsze zapamiętał, że to ona dyktuje warunki, a ty jesteś tylko posłusznym wykonawcą jej poleceń. Odbiera wszystko, co zostało zgromadzone i nie zamierza przechowywać tego w depozycie. Istnieje na własnych bolesnych warunkach i nie okazuje emocji, gdy odziera z najdrobniejszej cząstki ciebie.
Wydaje nam się, że nas to jeszcze nie dotyczy, że nie stracimy tego, na czym tak nam zależy, że dla nas to jeszcze nie czas, mamy przecież tyle planów, tyle pragnień i tyle momentów do odhaczenia. A ona jest zawsze zbyt nagle, zbyt wcześnie, zbyt rano, zbyt wieczorem, zbyt nie w porę… Nie pyta o zdanie, nie uprzedza o zamiarach, nie prowadzi dyskusji i nie słucha argumentów, a tym bardziej próśb czy błagań. Jedyne co łaskawie po sobie pozostawia, to ból. Uważa, że jest to hojny gest z jej strony, bo pustka, która zieje w nas po jej spustoszeniach nie ma dla niej najmniejszego znaczenia, a odczuwanie czegokolwiek w jej mniemaniu, nawet bólu, to już coś.
Czy ty też odczuwasz w stosunku do niej ogromny żal? Czy ty też masz jej za złe, że odziera cię z tego, co kochasz? Czy ty też nie wyobrażasz sobie kolejnych poranków bez tego, którego zabrała? Czy ból, który po sobie pozostawia można z czasem uśmierzyć, zaleczyć, zmniejszyć albo całkowicie wyeliminować? Czy to nie jest tak, że nienawidzimy jej, bo poza nią nie pozostaje nam nic? Nasze emocje i uczucia, tęsknoty i rozbite myśli odbijają się od niej i nie robią na niej żadnego wrażenia, co prawda chcielibyśmy, żeby bolało ją tak, jak nas, ale ona się nie zlituje, bo to nie w jej ostatecznym stylu.
Na każdego z nas czeka, na co dzień nie zastanawiamy się kiedy się pojawi, odczuwamy trudny do opisania ból, gdy okazuje się, że zabiera nam to, co kochamy. Porzuceni w samotności zdajemy sobie sprawę z tego, że to nieodwracalne, że nie zobaczymy już tych przyjaznych, roześmianych oczu, że kąciki ust nie ułożą się w ten dobrze znany grymas, kształt, który tak uwielbiamy, że nie ma szans na czułość, bliskość, obecność, bo pozostało jedynie to, co przywoływane z zakamuflowanych szufladek, które odłożyliśmy w nadziei, że zbyt szybko się nie przydadzą.
Boleśnie dotkliwa, zdecydowanie znacząca i rzucająca na kolana. W towarzystwie czerni, deszczu i smutnych spojrzeń jeszcze mocniejsza w swym przekazie. Nie ma sensu z nią walczyć, ale też trudno, mimo że jest pewnikiem, przyjąć ją z otwartymi ramionami, gdy wyrywa z nich to, co dla nas najcenniejsze.
Śmierć… Jak z nią żyć, gdy zabiera wszystko? Gdy pozbawia oddechu i ucina wszelkie spekulacje? Gdy już nie pozwala na te wszystkie plany i marzenia? Gdy pozostawia w nas tylko ziejącą pustkę i rozdygotane emocje? Gdy to ona zwycięża, a nasza walka nie miała aż takiego znaczenia, jak nam się wydawało…?