Podziel się tym artykułem
Lekarz spojrzał na mnie w taki niezrozumiały do końca sposób, trochę jakby współczuł, trochę jakby nie rozumiał, a nawet trochę jakby był zły i zażenowany. Spuściłam głowę, bo takie nieme karcenie zawsze było dla mnie bardziej dotkliwe niż słowne utyskiwania, nawet jeśli intensywne i bez znieczulenia. Byłam skrępowana i czułam się uwięziona, ale sama się do tego przyczyniłam, lekarz nie był nastawiony negatywnie, a jedynie przypominał mi o tym, co tak skutecznie wyparłam ze swojej pamięci, świadomości, w ogóle egzystencji, jakby nigdy nie było częścią mojego otoczenia i funkcjonowania. Zapomniałam, że czasem po prostu trzeba wykorzystać kolejną receptę, wykupić jej zawartość i nie myśleć czy będzie to miało jakiekolwiek skutki uboczne, czy też może efekty przekroczą najśmielsze oczekiwania… Czasem warto przestać poddawać wszystko analizie.
Słuchając pierwszego od dawna wykładu, z którego nie miałam jak uciec, bo odbywał się za zamkniętymi drzwiami, w sterylnym, nowoczesnym wnętrzu, twarzą w twarz, uświadomiłam sobie swoją winę, pochyliłam głowę i przyjęłam odrobinę popiołu, by za chwilę otworzyć oczy i świadomie powędrować do apteki za rogiem, gdzie z pewną dozą niepewności, może nawet lekkim lękiem wykupiłam moje witaminy na uśmiech, na beztroskę, na chwilę luzu, na bycie sobą, na radość, na szczęście, którego wciąż poszukuję zapominając o tym, które czuwa tuż obok, na odrobinę wysublimowanego spokoju i relaksu w moich ulubionych odcieniach, na osamotnienie z wyboru i towarzystwo z przypadku spowodowanego spontanicznością, o której nie miałam już pojęcia, na chwile absencji, by nie być cały czas wywoływaną do tablicy zleceń, poleceń i wyrzeczeń… Wykupiłam siebie zza krat, zapłaciłam co prawda dość wygórowaną kaucję, bo zbyt długo się tam trzymałam, ale warto było zainwestować w wolność, która nie ogranicza, a daje możliwości, która ukierunkowuje, ale nie uwstecznia, która jest jak powietrze, a nie trujący gaz.
Ten zastrzyk energii był mi bardzo potrzebny, ale nie tylko chwilowo, postanowiłam te recepty wykupować częściej, tak, by nie odzwyczajać się od smaku życia, tak, by być częścią, tego zamieszania, które przecież wywołuje na mojej twarzy wypieki, by dostrzegać drobiazgi, szczegóły, natchnienia momentalne, a nie monumentalne. Tak szybko ten czas przeciekał mi przez palce, że drobne radości zupełnie zepchnęłam w kąt, odłożyłam je na półki, na które nawet nie spoglądam i zaczęłam druzgocący maraton po wszystko, zupełnie na oślep.
Zamykając oczy widzę siebie z przed lat, bez trosk i rozczarowania, bez grymasu na twarzy mówiącego: znowu to samo. Widzę siebie taką, jaką nadal chciałabym być, ale uznałam, że nie wypada… Widzę siebie bez plam na życiorysie i bez kolejnych gwiazdek w kontrakcie, bez celów do odhaczenia i rozpisanego scenariusza na ważne chwile… Widzę siebie po prostu, nie omijam siebie samej i nie zatrzymuję w miejscu, nie omiatam tylko szybkim wzorkiem, a zatrzymuję go na dłużej, by przyjrzeć się każdej zmarszczce i delikatnemu przebarwieniu. Przypominam sobie jak trudno jest zatrzymać huragan, jaką niszczycielską siłę on ma, ale jak wiele można po nim odbudować, jak wiele zmienić i stworzyć na nowo… Prawie zapomniałam jak to jest być takim huraganem radości, który raz po raz coś burzy, by zrobić miejsce dla kolejnego planu i emocji.
Wykupiłam cały zapas miłości, nie jednokolorowej, w końcu chcę nią obdarzać ważnych dla mnie ludzi, a jednak różnych… Dorzuciłam do tego pastylki szczęścia, takiego w sam raz dla mnie, a nie tego stworzonego przez komercjalizację wszechwiedzącą i wszechobecną. Pomyślałam też o chwilach odosobnienia, o sesjach skupiających się na tym czego ja chcę, a nie czego chcą dla mnie wszyscy inni i postanowiłam popracować nad dobrym humorem, który kiedyś mnie nie opuszczał, wszystko po to, by moje recepty nie leżały na dnie szuflady, a wzrok lekarza nie mówił, znowu nie zastosowała się pani do zaleceń. Tak więc… trochę optymizmu na zachętę poproszę, recepty nie zgubię, zrealizuję.