Podziel się tym artykułem
Bywamy zaskakująco często ślepi, w najlepszym wypadku znacząco niedowidzący i wmawiamy sobie, że tak ma być, bo takie czasy, takie możliwości, a raczej jeśli nam nie wychodzi to ich brak i takie pustki w wyborze są w mniemaniu niektórych koniecznością, przymusem, obowiązkiem. Planujemy, marzymy, snujemy kolejne nici, których połączenie ma nas doprowadzić do szczęścia, do sukcesu, do bycia tym, kim postanowiliśmy być bez względu na to, co postanowił dla nas los. I jakże nierzadko te plany porzucamy, bo tak wygodniej, prościej, bez zbędnego stresu i niepotrzebnych akcji.
Przejrzałam się ostatnio w znajomym, aczkolwiek dawno nie widzianym lustrze, takim bezstronnym, takim, o którym w codziennym biegu się zapomina, a właściwie pamięta jego kształt, ale to, co przedstawia zamazuje się w pamięci. Przejrzałam się i dostrzegłam na ile przekłamań w swoim otoczeniu pozwoliłam, na ile zaniedbań wedle samej siebie zezwoliłam, na ile myśli destrukcyjnych wydałam nakaz wykonania. Pozwalałam, by powoli znikało moje ja, bym z każdym dniem stawała się coraz bardziej obca nawet dla siebie… Nieszczęśliwa, czepiająca się, sfrustrowana, zniesmaczona, osaczona przez własne wyroki. Niby spotykałam tego typu lustra częściej, ale żadne z nich nie było na tyle przekonujące, by pokazać mi jak bardzo zaniedbałam swoje sensowne istnienie, zamieniając je na niewiele znaczące, takie podobne do wszystkich wokół.
Zaczęłam funkcjonować jak automat, schematycznie podchodzić do dni, wykonywać czynności po najmniejszej linii oporu, stać w miejscu, a miłość traktować jakby to, że istnieje było w porządku, ale bez zbytecznych ekscesów, emocji czy wrażeń. Sprowadziłam siebie do minimum egzystencjalnego i gdy sobie to odtwarzam w głowie jest mi wstyd, bo własny potencjał wrzuciłam do pudełeczka, które skrupulatnie acz niedbale przewiązałam kolorową wstążką, tak by chociaż stwarzać pozory wyjątkowości brnąc dalej w przeciętność. Patrzę na siebie i łzy cisną mi się do oczu, bo nie taka miałam być, nie to planowałam i miało być zdecydowanie intensywniej, prawdziwiej, mniej zachowawczo, ale na pewno poznawczo, a ja to wszystko wyrzuciłam przez okno, jakby włożenie wysiłku w zmianę było zaskakujące.
Odrzuciłam plan, w którym musiałbym się zmęczyć, w którym byłabym niewyspana, w którym musiałabym coś poświęci, w którym odpoczynek nie byłby na wysokim, zaszczytnym miejscu… Odrzuciłam siebie w wielkich planach i projektach, w znaczących obietnicach, które miały zostać spełnione. Odrzuciłam siebie, bo wydawało mi się, że ta stabilizacja bez przewrotów ma większy sens, niż zmącona i czasochłonna praca nad sobą, by przyszłość była taka, jak chciałam, a nie taka jak mi ją podano, zaplanowano, wypracowano. Odrzuciłam siebie i bardzo tego żałuję, ale już pracuję nad odpowiednią wersją siebie.
To nie jestem ja, już nie, ale powoli, acz stanowczo wrócę do punktu, w którym byłam nieprzeciętna i pełna chęci, otwarta na to, co nowe i szybkie, na to, co dawało szasnę na bycie sobą bez konieczności tłumaczenia się z tego. Zaczęłam żyć tak, jak tego ode mnie oczekiwano, niby robię odrobinę więcej niż przeciętne jednostki, ale tak by się nie wychylać, by przypadkiem nie wypaść z rytmu rutyny, która męczy zdawać by się mogło najmniej, a tak naprawdę pozbawia oddechu, odczuć, ludzkiej ciekawości i odkrywania. Być może zapomniałam na jakiś czas o tym, że nic nie rodzi się i nie żyje bez wsparcia, że nic co naprawdę wartościowe nie istnieje samo z siebie, bez wkładanego w niego wysiłku, ale już o tym pamiętam i nie zamierzam bez końca nie poznawać swojego odbicia w lustrze, bo karykatura, rozmyte kontury czy rozproszone kolory nie są tym, czego od niego oczekuję. Mogę więcej! Mogę tańczyć w takt własnej muzyki, a nie tej komercyjnej papki, którą wtłacza się tłumom w głowy… I mogę przy tym bez zawahania powiedzieć, że to jest właśnie TO!